Wydawnictwo Znak |
W międzywojennym
Wrocławiu cały czas dochodzi do mniejszych bądź większych
przestępstw. Niktogo to nie dziwi. Jednak ta sprawa jest zupełnie
inna. Wymierzona i adresowana do Eberharda Mocka, który „ma
przyznać się do błędu”. Tylko jakiego? On sam nie ma pojecia. I
co mieli z tym wspólnego czterej nadzy mężczyźni w czapkach
marynarskich? Podpowiedzią mają być ich symbolicznie wykłute
oczy, powykręcane ciała oraz list. Na Mocka podziałało to jak
czerwona płachta na byka. Drzemiący w nim pies gończy został
spuszczony ze smyczy. Wyruszył na polowanie i nic go nie powstrzyma!
Główny bohater jest na
początku swojej policyjnej kariery. Mieszka z ojcem, nie stroni od
alkoholu i uciech cielesnych. Odpowiedzi na pytanie, do jakiego błędu
ma się przyznać, młody Eberhard musi szukać w swojej burzliwej
przeszłości. Problem w tym, że nic nie przychodzi mu do głowy, a
czas ucieka...
Zabójstwo „czterech
marynarzy” było niewątpliwie spektakularne. Miało spędzić sen
z powiek nie tylko asystentowi kryminalnemu, ale również całemu
miastu. Cel został osiągnięty. W całym Breslau nie mówi się o
niczym innym. W wyciszeniu sprawy nie pomagają kolejne morderstwa i
listy skierowane do trzydziestoparoletniego Mocka. A ten został już
oddalony od śledztwa, po tym jak okazało się, że osoby, które
przesłuchuje stają się kolejnymi ofiarami. Ktoś go śledzi. Zna
każdy jego krok. Asystent kryminalny zaczyna martwic się nie tylko
o siebie... Otóż poznał piękną fordanserkę i od razu wpadł w
sidła romansu, na który nie powinien sobie pozwalać w takim
momencie.
To moja pierwsza lektura
Krajewskiego. I od razu nieźle trafiłam. „Widma w mieście
Breslau” opowiadają bowiem o pierwszej (z tego co wiem) pod
względem chronologicznym sprawie Mocka. Jak już wiecie z miejsca
polubiłam tą postać. Ma w sobie to coś. Życiowy realizm,
zmęczone spojrzenie, nie raz nie dwa przepity głos. Uporczywe
dążenie do sprawiedliwości, które zrobi z niego „psa gończego”.
Niecodzienne metody pomagające mu podczas przesłuchań świadków,
które z czasem przerodzą się w tzw.: „imadło”. Pewną
niefrasobliwość i urok. Jest to niewątpliwie postać wyjątkowa, o
której chce się czytać. Eberhard Mock to nie jedyny powód, przez
który od razu po skończonej lekturze zabrałam się za kolejny
tytuł napisany przez tego autora.
Nie dziwi fakt, że Marek
Krajewski został uhonorowany tytułem Ambasadora Wrocławia. Miasto
zostało opisane tytaj z niesłychaną precyzją i dbałością o
szczegóły. Czytelnik czuje się, jakby znajdował się na miejscu
wydarzeń, ramię ramię z bohaterami. Przedstawiony obraz miasta
dostarcza nam wręcz wizualnych wrażeń. Dzięki sugestywnym opisom
zaglądamy w talerze arystokracji, setkę wódki zakąszamy śledzikiem
w podrzędnej spelunie, brniemy przez zasyfiałe podwórka i
spacerujemy przez strojnie zdobione salony bogaczy.
Książka jest dobra,
polecam. Daję cztery paluchy*, za pomysł, za międzywojenny obraz
Breslau i za Mocka.
Życzę Wam mrocznej
lektury!
*Maksymalnie można
dostać pięć paluchów – ale o tym już niebawem na blogu :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz