Wydawnictwo WAB |
Książka, która swoją formą
zaskakuje. Nie jest stricte kryminałem. Łączy w sobie jego elementy wraz z
powieścią obyczajową, niekiedy pamiętnikiem, a także komentarzem do
otaczającego nas świata i zachowań międzyludzkich. Opasłe tomisko napisane przez
jednego z moich ulubionych pisarzy, to dla mnie nie lada kąsek. Otuliwszy się w
polarowy kocyk, z dzbankiem herbaty na podgrzewaczach zabrałam się do lektury.
Początek jest świetny. Intrygujący, w pełni pochłania czytelnika, nie dając
mu praktycznie żadnej wskazówki co do rozwiązania zagadki. Oto w bardzo małym
miasteczku, zamieszkałym przez kilka rodzin, którego nazwy próżno jest szukać
na mapie, rozegrała się straszliwa, wręcz masakryczna zbrodnia. Zero śladów sprawcy. Cisza
dookoła, aż dźwięczy w uszach, gdy pojawia się tu pierwszy patrol policji. W
wiosce nie ma śladów życia, nie widać mieszkańców, nie słychać szczekania psów.
Po przekroczeniu progu pierwszego domu, oczom policjantów ukazuje się finalny
obraz zbrodni – nie należący do przyjemnych widoków. Otóż zamordowano
kilkanaście osób i to w sposób bardzo brutalny, wręcz agresywny i bezlitosny.
Rozpoczyna się wyścig z czasem, aby wyjaśnić całą sprawę oraz medialna
gorączka, gdyż jest to jedno z największych przestępstw w Szwecji.
W tym momencie do opowieści wkrada się nowa postać, sędzia Birgitta Roslin,
która jest główną postacią w „Chińczyku”. Przeglądając materiały prasowe
odkrywa, że może być spokrewniona z jedną lub dwiema z zamordowanych osób. Nie
wiedząc dokładnie czemu, rozpoczyna swoje prywatne śledztwo w sprawie tej
masakry. Co dziwne, idzie jej nadzwyczaj pomyślnie. Krok po kroku zbliża się,
do coraz bardziej niebezpiecznych dowodów, aż w końcu trafia na ślad Chińczyka,
który mógł być bezpośrednio zamieszany w zabójstwa – lub co bardziej pasuje
zbiorową egzekucję. Wszystkie drogi tym razem nie prowadzą do Rzymu, lecz do
Pekinu, gdzie też udaje się nasza bohaterka. I choć jest coraz bliżej
rozwiązania zagadki, nie zdaje sobie sprawy w jakie niebezpieczeństwo się
wplątała. A śmierć czyha na każdym rogu, o czym będzie mogła się przekonać…
To tylko krótki opis fabuły. Po całej lekturze muszę powiedzieć, że… jestem
rozczarowana. Już pomijam fakt, że na każdej stronie wyglądałam Kurta
Wallandera (chociaż dobrze wiedziałam,
że go tu nie znajdę), to jeszcze ledwo co przebrnęłam przez całość. Nie
pasowały mi zbyt długie opisy, jak gdyby rozwlekłość tematu. Ponadto, już sam
tytuł wiele zdradza, a z każdą stroną praktycznie mamy podane na tacy
rozwiązanie. Dlatego też zakończenie w ogóle nie dziwi. Dużo jest opisów
problemów nie tylko politycznych, lecz także życiowych, jak chociażby powolny
rozpad małżeństwa pani sędzi. Książka, jak już wiele osób powiedziało, stanowi
pewien komentarz do dzisiejszego świata. Jednak ja nie tego po niej
oczekiwałam.
Jeśli pisarzem jest Mankell to bohaterem musi być Wallander, musi być akcja
i napięcie, tajemnica, chwilowe rozterki i żywe uczucia. I fabuła musi być
taka, żeby na końcu zakończenie nas zdziwiło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz